Od 28 II 2023 r. jest już jasne, że w jesiennych wyborach parlamentarnych będzie jedna wspólna lista opozycji „głównej” do parlamentu. Z tą różnicą jednak, że nie do Sejmu, co do niedawna było jednym z celów byłego premiera — Donalda Tuska, ale do Senatu. Zawarty przez przedstawicieli czterech partii politycznych (Koalicja Obywatelska, Nowa Lewica, Polska 2050, Polskie Stronnictwo Ludowe – Koalicja Polska) i ruchu samorządowego „TAK! Dla Polski”, pakt senacki stanowi powtórzenie podobnego rozwiązania, które zostało zastosowane w poprzednich wyborach do izby wyższej polskiego parlamentu.

W przeciwieństwie do wyborów sprzed ponad 3 lat ma być on – jak podkreślali jego sygnatariusze — silniejszy. Ta idea ma na celu – ich zdaniem – m.in. przeciwstawienie się niszczeniu Polski i dyskryminacji samorządów przez Prawo i Sprawiedliwość czy wspólne podtrzymanie wierności demokracji. Opozycja „główna” wraz ze wspomnianym ruchem samorządowym chciałaby znacząco powiększyć swój stan posiadania w Senacie XI kadencji. W tym artykule postaram się przyjrzeć mu się głębiej.
Dlaczego opozycja zdecydowała się na ten pakt?
28 II 2023 r. w budynku Senatu odbyła się konferencja prasowa, na której przedstawiono publicznie decyzję, przyczyny i wstępne założenia paktu senackiego. Sygnatariuszami tego paktu byli przedstawiciele wspomnianych we wstępie partii i oraz ruchu samorządowego, który reprezentował w jego imieniu senator Koalicji Obywatelskiej – a wcześniej przez 26 lat prezydent Gliwic – Zygmunt Frankiewicz. Wywołany polityk uzasadniał potrzebę wskrzeszenia tego pomysłu wagą wyborów, które – jego zdaniem – są najważniejszymi od 1989 r. Ponadto podkreślił rolę prezydentów miast reprezentujących samorządy, które – również jego zdaniem – są dyskryminowane przez Prawo i Sprawiedliwość i że to oni byli inicjatorami ponownego wspólnego startu w wyborach do izby wyższej polskiego parlamentu. Z kolei większość z pozostałych sygnatariuszy paktu senackiego mówiła o szczególnej roli Senatu w trakcie trwania jego obecnej kadencji (stanowiącą – ich zdaniem – „ostoję demokracji”).
Spoglądając na jego działania w ostatnich latach, da się dostrzec kilka kluczowych aspektów w tej kadencji „izby refleksji”, które hamowały – zdaniem opozycji — zapędy obecnego obozu rządzącego. Już w 2020 roku, kiedy miało dojść do tzw. wyborów kopertowych (podczas I fali COVID-19), Senat dość długo zwlekał z przyjęciem ustawy przegłosowanej uprzednio przez Sejm, która wprowadzałaby taką możliwość i po blisko miesiącu ją odrzucił. Ze względu na fakt, iż głosowanie tego dotyczące odbyło się raptem na kilka dni przed planowaną datą I tury wyborów prezydenckich, obóz rządzący oskarżył go m.in. o przyczynianie się do próby dokonania paraliżu prawnego państwa. W odpowiedzi opozycja zwróciła mu uwagę, że rząd mógł przy jej aprobacie wprowadzić stan nadzwyczajny, co pozwoliłoby na zgodne z Konstytucją RP przesunięcie terminu głosowania i lepsze dostosowanie przepisów prawnych dotyczących wyborów do warunków pandemicznych.
Z kolei na przełomie 2020 i 2021 roku obóz rządzący miał bardzo poważny problem związany z wyborem nowego Rzecznika Praw Obywatelskich po Adamie Bodnarze. Zgodnie z ustawą zasadniczą Senat musi wyrazić zgodę na powołanie kandydata na to stanowisko przez Sejm. Przy jednej z prób Zjednoczona Prawica postanowiła wystawić na tę funkcję jej posła – dr. Bartłomieja Wróblewskiego. O ile jego środowisko polityczne zagłosowało za jego kandydaturą w Sejmie i Senacie, to o tyle większość w drugiej z wymienionych izb głosowała przeciw. Dopiero za szóstym podejściem udało się przeforsować kandydaturę prof. Marcina Wiącka (zgłoszonego przez opozycję „główną”, ale tego, który wcześniej przegrał głosowanie w Sejmie z senatorką – Lidią Staroń) na to stanowisko.
Dlaczego Pakt Senacki a nie Sejmowy?
Jeszcze do niedawna pojawiały się ciągle podnoszone – zwłaszcza przez przewodniczącego Platformy Obywatelskiej – Donalda Tuska – dążenia i apele do pozostałych partii opozycyjnych o zjednoczenie się i stworzenie wspólnej listy opozycji do Sejmu w tegorocznych wyborach parlamentarnych. Jednym z argumentów, jaki mógł świadczyć o podniesieniu rangi zasadności powyższego postulatu mogły być –jak się później okazało – spekulacje dotyczące planowanego zwiększenia liczby okręgów wyborczych do izby niższej parlamentu z obecnych 41 do 100 przez Prawo i Sprawiedliwość. Krytycy tego rozwiązania obawiali się m.in. znaczącego wzrostu tzw. efektywnego progu wyborczego, który w niektórych okręgach wyborczych mógłby sięgać nawet kilkunastu procent, co tym samym bardzo mocno utrudniałoby otrzymanie mandatów przedstawicielom średnich pod względem poparcia partii i ugrupowań politycznych oraz praktycznie pozbawiłoby swojej reprezentacji małe pod tym względem partie (pomimo przekroczenia 5-, a w przypadku koalicji – 8-procentowego progu wyborczego), co tym samym sprzyjałoby umocnieniu władzy przez aktualny obóz rządzący.
Ostatecznie w przeprocedowanej przez parlament nowelizacji Kodeksu wyborczego spornego podziału zabrakło. Wszystko wskazuje jednak na to, że proponowany przez byłego premiera projekt wspólnej listy opozycji w wyborach do Sejmu zakończy się fiaskiem. Z ust polityków innych partii i ugrupowań opozycji „głównej” można było usłyszeć słowa m.in. obawy przed apodyktycznością, który mógłby – ich zdaniem – narzucić Donald Tusk, te o braku wspólnych wartości, które mogłyby ją scementować czy zaznaczania zbyt dużych różnic w poglądach, aby móc przedstawić wspólny program, do którego chciano by przekonać jej potencjalnych wyborców, co mogłoby w tym przypadku zmobilizować elektoraty PiS oraz Konfederacji do głosowania na własne ugrupowania. Tu powoływano się przede wszystkim na doświadczenie Koalicji Europejskiej utworzonej na potrzeby wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku, która ostatecznie zamiast wygranej przyniosła porażkę z Prawem i Sprawiedliwością różnicą blisko 7 punktów procentowych i 4 mandatów, a niekiedy na wspólną listę węgierskiej opozycji w ubiegłorocznych wyborach do tamtejszego jednoizbowego Zgromadzenia Krajowego (tam obowiązuje system mieszany: 106 mandatów – okręgi jednomandatowe, 93 – okręgi wielomandatowe – przyp.) – która przegrała z partią Fidesz różnicą 10 (okręgi z ordynacją proporcjonalną) i aż 68 (JOW-y) mandatów.
Z kolei w przypadku wyborów do Senatu wszystkie 100 okręgów wyborczych są jednomandatowe. Niezależnie zatem od wkładu w pracę poszczególnych kandydatów, ich liczby, poziomu zaciętości itd. mandat członka izby wyższej polskiego parlamentu może uzyskać tylko jeden kandydat – ten, który w danym okręgu uzyska największą ilość głosów. Z tego faktu najwyraźniej zdali sobie sprawę politycy opozycji „głównej”, którzy 8 lat temu zdobyli w wyborach do niej łącznie 39 mandatów (często rywalizując między sobą), a 4 lata później – dzięki I paktowi senackiemu – już 48 (nie licząc senatorów niezależnych). Stąd też – jak powiedział na konferencji prasowej sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej – Marcin Kierwiński – zobowiązanie do tego, aby pakt senacki w każdym okręgu senackim reprezentował tylko 1 kandydat.
Czym różni się pakt senacki z 2023 od paktu z 2019 roku?
Pakt senacki na tegoroczne wybory parlamentarne różni się od tego sprzed czterech lat dwoma najbardziej szczególnymi cechami.
Po pierwsze, ma on charakter umowy sporządzonej na piśmie. Jak zaznaczył senator Koalicji Obywatelskiej, Zygmunt Frankiewicz – 4 lata temu nie było takiego dokumentu. W treści tej umowy mają być zawarte konkretne zobowiązania, które mają — według sygnatariuszy — przyczynić się do zapewnienia, że kto nie będzie startował z listy paktu senackiego, ten będzie wspierał PiS. Słowa senatora w odniesieniu do faktów mogą budzić wątpliwości. Z jednej strony: w wyborach do Senatu w 2019 r. kandydatom PiS-u do Senatu w 16 okręgach wyborczych wystarczyło poparcie niższe niż 50%, aby wygrać wybory w okręgach, w których startowali. Ponadto w dwóch okręgach wyborczych dwaj kandydaci z paktu senackiego rywalizowali o mandat przeciwko sobie. Z drugiej strony w tych samych wyborach były 2 okręgi wyborcze, w których między innymi dzięki wysokim wynikom kandydatów Konfederacji (niebędącej stroną paktu senackiego) kandydaci Prawa i Sprawiedliwości utracili szansę na prześcignięcie kandydatów Koalicji Obywatelskiej, którzy zgarnęli mandat. W okręgu nr 10 (Bydgoszcz) stracili na rzecz „twardej prawicy” ponad 13 tys. wyborców, a tym samym ewentualną przewagę ok. 4.000 głosów, gdyby wszyscy głosujący na kandydata tej partii chcieli głosować w przypadku jego braku na kandydata PiS, a w okręgu nr 92 (Konin) – ponad 19 tys. wyborców i ponad 17-tysięcznej przewagi przy tym samym założeniu.
Po drugie, w tegorocznej edycji paktu senackiego większe zaangażowanie ma środowisko samorządowe (stowarzyszenie „TAK! Dla Polski”, które 4 lata temu w ogóle nie istniało). Reprezentujący je Zygmunt Frankiewicz, odpowiadając na pytanie zadane przez dziennikarza jednej ze stacji telewizyjnych, powołał się na przykład ruchu Bezpartyjni i Samorządowcy (nie jest on — przynajmniej na razie — stroną tego paktu – przyp.), który 4 lata temu nie zdobył żadnego mandatu w Senacie, ale mógł przyczynić się — wg szacunków zespołu odpowiedzialnego za pakt senacki — do utraty kilku mandatów. Choć nie powiedział dokładnie, ile tych mandatów było, to można stwierdzić, że nie byli w stanie uzyskać mandatu, pomimo iż partia reprezentująca kandydata PiS-u w żadnym z okręgów, w których wygrał — pokonując Bezpartyjnych i Samorządowców — nie zmieniła się w stosunku do wyborów z 2015. W przypadku 9 okręgów wyborczych, w których zwyciężyli kandydaci PiS-u, a równocześnie ich kontrkandydatami byli przedstawiciele tego ruchu, aż w 5 z nich łączne poparcie dla kandydatów ich i partii wchodzącej w skład paktu senackiego byłoby wyższe od poparcia dla kandydata PiS-u (okręgi: 1,3 [Legnica],5 [Wałbrzych], 26 [Sieradz] i 85 [Elbląg]).
Dlaczego opozycji tak bardzo zależy na Senacie?
Podczas konferencji prasowej kilkukrotnie podkreślano wagę Senatu dla demokracji w Polsce, do której reprezentanci porozumienia będą chcieli się dostać jesienią bieżącego roku. Oprócz wspomnianych przeze mnie w pierwszej części artykułu spostrzeżeń będących – ich zdaniem – tego przykładami, choć niewypowiedzianymi na niej, nie zabrakło podkreślenia woli społecznej Polaków. Zdaniem senatora Polski 2050 – Jacka Burego – oczekują oni „[…] od Sejmu, od Senatu, od całej klasy politycznej tego, abyśmy patrzyli w przyszłość, […] zadbali o rozwój naszego kraju, […] stanowili dobre prawo, […] szanowali demokrację”. Wspólnym celem – jak zaznaczył – ma być lepsze zarządzanie państwem i sprzeciw wobec „niszczenia naszego kraju przez Prawo i Sprawiedliwość”.
Mimo iż wszystko wskazuje na to, że z forsowanego przez Donalda Tuska projektu wspólnej listy opozycji do Sejmu na tegoroczne wybory były premier będzie musiał już zrezygnować, to opozycja „główna”, mimo iż Senat nie ma tak szerokich kompetencji w polskim prawodawstwie, jak Sejm, to najwyraźniej zdaje sprawę z tego, iż w niektórych sytuacjach może stanowić przeszkodę dla tych, którzy chcieliby w przyszłości prowadzić działania godzące w system demokratyczny w Polsce; zwłaszcza w sytuacji, gdyby Zjednoczona Prawica po raz trzeci z rzędu wygrała wybory parlamentarne i utrzymałaby samodzielną większość, co – zwłaszcza w drugim przypadku jest raczej bardzo mało prawdopodobne.
Mimo to reprezentujący Nową Lewicę poseł Dariusz Wieczorek wyjawił, że jego marzeniem byłoby, aby wygrana w wyborach do Senatu była pierwszym krokiem do wygrania wyborów parlamentarnych, choć nie powiedział, że odbędą się one w tym samym dniu co te do Sejmu, a potem – podpisanie porozumienia programowego dotyczącego rządów po ewentualnie wygranych przez opozycję wyborach. Nie trzeba jednak być politologiem, żeby wiedzieć, że co innego politycy zapowiadają, a co innego będą robili, kiedy przyjdzie im objąć władzę w przypadku jej ewentualnej utraty przez Zjednoczoną Prawicę
Jakie są szanse opozycji w wyborach do Senatu?
Senator Zygmunt Frankiewicz — zapytany przez jednego z dziennikarzy o to, ile wspólna lista opozycji „głównej” ma szansę zdobyć mandatów w wyborach do Senatu XI kadencji – odpowiedział, że ich liczba jest szacowana na 65. Ponadto dodał, że jest ona w stanie wystawić kandydatów we wszystkich okręgach wyborczych, a ich ostateczne ujawnienie ma mieć miejsce w wakacje.
4 lata temu w wyborach do Senatu kandydata reprezentującego partie wchodzące w skład pierwszego paktu senackiego nie udało się wystawić w zaledwie 4 okręgach. Z kolei, gdyby policzyć łączny wynik wyborczy w okręgach wyborczych partii składowych I paktu z wynikami — i tu, tak jak w poniższych przykładach chcę wyraźnie zaznaczyć, że na potrzeby artykułu do wyników partii wchodzących w jego skład dodałem ich wyniki — partii ówcześnie z nimi stowarzyszonych (Kukiz’15, Ślonzoki Razem – kojarzone z Koalicją Polską) i Bezpartyjnych Samorządowców (jako hipotetyczne zastępstwo ruchu „TAK! Dla Polski”) – mogliby oni zdobyć – wedle moich ostrożnych szacunków — dodatkowe co najmniej 7 mandatów.
Opozycja „główna”, jak widać, ma przed sobą dość ambitny – jak na wyniki sprzed 4 lat i prezentowane powyżej wyliczenie. Najbliższe kilka miesięcy pokażą, jak bardzo te postawione przed sobą cele i dążenia, o których sygnatariusze II paktu senackiego mówili, okażą się rzeczywistością czy jedynie iluzją